Dzień 6 – awarie, lot do Bielska
Zaczynam powoli dochodzić do wniosku, że w Kaniowie wieje po prostu zawsze, w dodatku prostopadle do pasa. Mało, szóstego dnia moich zmagań z samolotem, wiatr robił co chciał – potrafił zmienić kierunek o 180 stopni w czasie jednego kręgu. Startujesz z lewym, lądujesz z prawym.
Nie obyło się oczywiście bez turbulencji i ogólnego rzucania na wszystkie strony, ale to po kilku minutach staje się praktycznie nieodczuwalne. Odczuwalne było za to moje pierwsze lądowanie, które krótko mówiąc było chyba najgorsze w historii. Wyglądało to dość klasycznie, zbyt duża wysokość, mocne opadanie, zbyt duża prędkość, mocne podciągnięcie wolantu przy wyrównaniu i Cessna się niesie, i niesie, i niesie i… już myślałem o odchodzeniu na drugi krąg, ale jednak udało się przycisnąć kółka do asfaltu, tylko że jednak trochę za późno. Efekt? Ossstre hamowanie, oponki ładnie piszczą… i zatrzymanie kilka metrów od progu pasa. Na moje oko to wyhamowaliśmy w jakieś 150 metrów. W takich momentach cieszę się, że mam spokojnego instruktora.