Ostatni dzień w NY miał w sobie mały akcent lotniczy – zwiedzanie lotniskowca USS Intrepid „zaparkowanego” po zachodniej stronie Manhattanu na końcu 46-tej ulicy.
Obok Intrepida przycumowana jest także 96-metrowa atomowa łódź podwodna z czasów zimnej wojny – USS Growler. Rozpoczęła ona służbę w 1958 roku, ale już sześć lat później została wycofana z użytku – głownie ze względu na niewielki zasięg pocisków jak i konieczność wynurzenia przed ich wystrzeleniem. Z drugiej strony dzięki temu zachowała się ona w super stanie, wraz z wyposażeniem, przyciskami, przełącznikami i mnóstwem innej aparatury.
Wewnątrz, jak łatwo sobie wyobrazić, ciasnota (choć nie jakaś tragiczna, przynajmniej przy moim wzroście), charakterystyczne wąskie włazy i słaba cyrkulacja powietrza. Załaga łodzi składała się z 88 osób i ponieważ od początku były problemy z odsalaniem morskiej wody, marynarze kąpali się po parę minut… co kilka tygodni.
W poszczególnych przedziałach umiejscowione były stanowiska dla operatorów sonarów, nawigatorów, sterujących pociskami, „kierowców”, speców od silników. Na obywdu końcach łodzi znajdowały się wyrzutnie torped (i kilka łóżek dla załogi), a pośrodku oczywiście mostek kapitański z peryskopem i niewielka kuchnia z jadalnią.
Kolejna grupa zwiedzających przepchała mnie do końca łodzi, tak więc przesiadłem się na większą jednostkę pływającą, 266-metrowego Intrepida. Kilka słów o tym lotniskowcu. Zwodowany w 1943 roku, zdolny do bazowania 90-100 samolotów, osiągający zawrotną prędkość 33 węzłów. W 1982 został zamieniony w muzeum, a w 2001 służył jako centrum operacyjne FBI po 9/11.
Lotniskowiec jest tak wielki, że wchodząc na pokład hangaru w ogóle nie czuć że jest się na statku. W hangarze można zaznajomić się z przeszłością Intrepida, obejrzeć filmy edukujące w jaki sposób odbywają się lądowania i starty z lotniskowców oraz posłuchać wspomnień tych którzy służyli na pokładzie tej jednostki w czasie zimnej wojny. (i „chronili świat przed III wojną światową”)
Czymże byłaby jednak historia lotniskowca bez samolotów! W hangarze stoją trzy samoloty, reprezentujące trzy epoki lotnictwa wojskowego w których służył Intrepid: Grumman Avenger, North American Fury (Sabrejet) i Douglas A-4 Skyhawk.
Z hangaru można dostać się do części zwanej fo’c’s’le, czyli forecastle. Tam m.in. swoje łóżka mieli młodsi oficerowie. Standard trochę jak na wycieczce szkolnej 15 lat temu. Co zdolniejsi marynarze dekorowali okręt swoimi rysunkami.
Pomiędzy pokładem hangaru a Flight Deckiem znajduje się jeszcze jeden poziom – Gallery Deck. To właśnie tam działo się najwięcej. Centrum prowadzenia walki, ATC, szyfranci, radarowcy, łącznościowcy – słowem mnóstwo pomieszczeń z aparaturą, przeźroczystymi tablicami i systemem wewnętrznej komunikacji w postaci sieci pneumatycznych rur. I chyba najciekawszy pokój – briefing pilotów.
Dalej udałem się na mostek, który w przypadku Intrepida jest podwójny – na samym szczycie znajduje się stanowisko kapitana okrętu, wraz z należnym kołem sterowym i tym do kontrolowania prędkości. Poniżej natomiast jest biuro admirała, gdyż to właśnie z Intrepida dowodzono grupą okrętów.
Na koniec zostawiłem sobie Flight Deck. Stoi tam wiele różnych samolotów i śmigłowców, czasem niekoniecznie związanych z lotniskowcami (np. A-12 Blackbird – ten sam co w Seattle tylko w wersji bez przyklejonego na grzbiecie drone’a). Chyba najciekawszym eksponatem jest Grumman E-1 Tracer, ale nie można też zapomnieć o kultowym F-14, znanym oczywiście z „Top Guna”.
Po drugiej stronie pokładu znaleźć można drużynę ze wschodu, w tym – uwaga uwaga – „dar narodu polskiego”, czyli MiG-21 z biało-czerwoną szachownicą!
Zwiedzanie łodzi podwodnej i lotniskowca zajęło mi grubo ponad 3 godziny. Na terenie muzeum stoi jeszcze Concorde, a niedługo pojawi się także prom kosmiczny Enterprise.
Kierując się w stronę metra trafiłem przypadkowo na H&H Bagels, znaną nowojorską wytwónię bajgli. Nie mogłem się oprzeć jednej bule (bardzo smaczniej swoją droga) zastanawiając się przy okazji jak to się stało, że po bajglach w Krakowie, czyli miejscu gdzie się narodziły, praktycznie nie ma śladu. Amerykanie wszystko sobie przywłaszczyli – Polakom zabrali bajgle, Włochom pizzę, Francuzom frytki…
Mój samolot do Portland odlatywał o 8 pm, miałem więc jeszcze czas na ostatni wspólny obiad u Beaty i Zbyszka – jak zwykle coś niesamowitego. Jeszcze raz dziękuję Wam za gościnę!
Z końcem dnia pogoda znacznie się pogorszyła i JFK znalazło się we mgle.
Już przy check-inie dowiedziałem się, że nie muszę się spieszyć bo mój lot jest opóźniony i zaplanowany na 9:15. Około 9 pm zaczęli nas wpuszczać na pokład Airbusa A320 linii jetBlue. Pilot zakomunikował, że lot potrwa 5:40 ze średnim czasem kołowania… 34 minuty.
Tym razem nie mogłem narzekać, samolot był w połowie pusty więc leciało się wygodnie. Poza tym jetBlue to amerykański lowcost. Co odróżnia takiego LCC od linii tradycyjnej? Ano w jetBlue nie płaci się za bagaż, w każdym fotelu jest darmowa telewizja satelitarna, dają nawet przekąski (i oczywiście napoje), miejsca na nogi jest dużo, obsługa wyjątkowo sympatyczna. I bilety tanie. W USA rynek przewozów wygląda kompletnie inaczej niż w Europie.
Niestety w Portland wylądowaliśmy około godziny 1 w nocy czasu lokalnego. Niestety, bo ostatni MAX z lotniska odjeżdża tuż przed północą. Nie bardzo widziało mi się branie taksówki za $35. Na szczęście oprócz taryf są jeszcze prywatni właściciele mini-vanów, którzy biorą grupę ludzi i rozwożą ją po mieście. W praktyce byłem jedynym chętnym i za bezpośredni dowóz do domu zapłaciłem tylko $16.
W ten sposób zakończyła się moja 5-dniowa wyprawa do Nowego Jorku. Niezwykle miło było spędzić święta u Beaty i Zbyszka, a przy okazji zrobić sobie małe wakacje od szkoły. Teraz jednak pora zabrać się ostro za naukę i latanie.