Zgodnie z przewidywaniami, dalsze szkolenie na multi-engine to nauka lądowań. We wtorek pogoda była słaba, więc i ruch w powietrzu niewielki i mogliśmy spokojnie pokręcieć się wokół pasa w Hillsboro. W środę zaś wybraliśmy się do Mulino ćwiczyć short field takeoffs and landings na tamtejszym relatywnie krótkim pasie (1050 m).
Kilka nowych uwag na temat latania tym gratem. Seminola nie ma klasycznego steru wysokości, tylko zamontowany na szczycie ogona stabilator – horizontal stabilizer i elevator w jednym. Wysokie umiejscowienie stabilatora powoduje, że nie opływają go strugi zaśmigłowe i ma on znacznie mniejszą efektywność. Przy starcie trzeba bardzo wyraźnie pociągnąć na siebie wolant żeby „odkleić” samolot od asfaltu. Bardzo podoba mi się za to efekt wciskania w fotel po zwolnieniu halmuców, gdy silniki są na pełnej mocy. Nie jest to odrzutowiec, ani nawet ATR, ale jednak fajnie poczuć choć odrobinę przyspieszenia.
Po trzech dniach latania z dwoma sprawnymi silnikami czuję się w PA-44 coraz swobodniej. Na pewno znacznym ułatwieniem było wcześniejsze doświadczenie na complexie. Podczas powrotu do Hillsboro David zasymulował mi engine failure i musiałem poradzić sobie z podejściem na jednym motorze. W warunkach VMC nie jest to aż tak trudne, początkowo trzeba mocno wcisnąć pedał steru kierunku, później wystarczy lekko przechylić skrzydło w stronę sprawnego silnika i wszystko wraca do normy. Trochę dziwnie skręca się w stronę martwego silnika, ale wszystkiego można się nauczyć. Oczywiście pod hoodem albo w IMC opanowanie samolotu po awarii silnika będzie znacznie trudniejsze.
W końcu chyba wracasz do w miarę regularnych wpisów :)
Niedługo się wyda skąd ta przerwa :)