Na Alasce wylądowałem tuż po północy. Na zewnątrz było jeszcze całkiem jasno, w końcu z Anchorage już nie tak daleko do koła podbiegunowego. Taksówką dostałem się do hostelu i wreszcie mogłem się przespać w pozycji leżącej. Nie za długo, bo o 7 rano miałem autobus. Wcześniej jednak, dokładnie o 6:00, udało mi się doświadczyć trzesienia ziemi o skali 5.3. Byłem akurat pod prysznicem, wciąż w półśnie, to też nie do końca zdawałem sobie sprawę że to z podłogą, z nie ze mną, jest coś nie w porządku.
Z hostelu do miejsca, z którego odjeżdża autobus do Seward jest jakieś 10 minut piechotą, dzięki czemu zobaczyłem kawałek downtown Anchorage. Miasto jest, delikatnie mówiąc, niezbyt piękne i jedyne co zwraca pozytywną uwagę to bogactwo murali na najbrzydszych ścianach budynków. Ale o tym w innym wpisie.
Nikt jednak nie przyjeżdża na Alaskę żeby siedzieć w mieście. Z resztą Anchorage to stosunkowo mała metropolia – ok. 350 tys. mieszkańców, co stanowi połowę 700-tysięcznego stanu o wielkości Polski, Niemiec, Francji i Hiszpanii razem wziętych.
Punktualnie o 7 rano nasz autobus ruszył i już po przejechaniu kilku mil ukazało się przed nami prawdziwe piękno Alaski.
Kierowcą był John, mieszkający tu od urodzenia, to też podczas jazdy chętnie opowiadał o mijanych miejscach, m.in. zatoce Cook Inlet (nazwanej na cześć kapitana Jamesa Cooka) czy zboczach gór Chugach Mountains (gdzie rocznie spada ponad 15 metrów śniegu) na których wypatrywaliśmy dzikich owiec Dall Sheep.
Wzdłuż głównej (jedynej) szosy prowadzącej do Seward nie ma zbyt wielu wsi ani nawet domów. Można jedynie spotkać kilka drogowskazów, na przykład do Hope (population: 137) – miasteczka założonego, gdy po raz pierwszy na Alasce odkryto złoto.
Po nieco ponad 2-godzinnej jeździe John dał mi znać, że powoli zbliżamy się do Moose Pass (pop: 206) – celu mojej podróży.
W tym miejscu chyba powinienem wreszcie wspomnieć skąd w ogóle przyszedł mi do głowy pomysł wycieczki na Alaskę. Tak się składa, że Alaska jest jednym z nielicznych miejsc na ziemi, gdzie lotnictwo wciąż występuje w swojej najbardziej pierwotnej postaci. Wiele miasteczek, osad, obozów czy leśnych chatek jest powiązanych ze światem jedynie drogami lotniczymi. Czasem w okolicy znajdzie się klepisko, które można użyć za pas startowy, czasem trzeba lądować na szutrowym brzegu rzeki albo zaśnieżonym zboczu górskim, a czasem jedynym wyjściem jest lądowanie na wodzie. I właśnie dlatego Alaska jest najlepszym miejscem na świecie na zdobycie dodatkowego uprawnienia do licencji pilota – Airplane Single Engine Sea. Po to też przyjechałem.
W całym stanie wodnosamolotów jest pewnie ponad 1000, ale szkół zaledwie kilka. Jedna w Homer, dwie w Talkeetna, jedna w Palmer i conajmniej dwie w Anchorage. Wszystkie oferują wspaniałą górską scenerię, ale żadna z nich nie może równać się z tą w Moose Pass. Tu od samego startu leci się między górami, a w odległości kilku minut w każdą stronę znadują się kolejne górskie jeziora. To tak jakby latać w Dolinie Pięciu Stawów.
Zanim jednak zacznę opisywać w szczegółach szkołę czy latanie, kilka słów o samym miasteczku. Moose Pass założone zostało na początku XX wieku, wraz z wybudowaniem przerwszej chatki służącej za gospodę dla poszukiwaczy złota. Nazwa pochodzi z 1903 roku, gdy listonosz wiozący pocztę psim zaprzęgiem napotkał na upartego łosia, który stanął mu na drodze i nie chciał przepuścić dalej. W 1912 powstał przystanek kolejowy o nazwie Moose Pass, a w 1928 rodzina Estes prowadziła już pocztę, szkołę i mały sklep (działający do dziś). Rok wcześniej uruchomili oni także niewielki generator elektryczny, napędzany wodą z górskiego jeziora, który służył także za piłę do drewna. W 1980 rodzina Estes postawiła replikę koła, która zasila w energię ich sklep, jak również służy jako atrakcja turystyczna i… ostrzałka do siekier.
Mimo, że kolej przestała się tu zatrzymywać w latach siedemdziesiątych, w Moose Pass co roku organizowany jest festiwal z okazji przesilenia letniego (takie wianki). Miasteczko ma też małą bibliotekę, remizę i super knajpkę, do której przez tydzień chodziłem na śniadania (bajgle z kiełbaską z renifera), obiady (burgery z łososia), kolacje (nachos z domowym chili) i wieczorne piwo (z Alaski oczywiście), także już po jednym dniu poznałem wszystkich miejscowych.
Moose Pass położone jest nad jeziorem Trail Lake, do którego wpływa kilka małych strumyków…
Kilka słów o samej szkole, Alaska Float Ratings. Prowadzi ją Vern Kingsford, który lata wodnosamolotami na Alasce od 40 lat. Sam w sobie jest bardzo… interesującym człowiekiem, z niecodziennym podejściem do życia i zamiłowaniem do młodych tajskich dziewcząt. Jest doświadczonym pilotem-egzaminatorem i nikomu nie żałuje ostrej krytyki.
Szkoła to tak naprawdę jeden budynek z małym biurem, kuchnią (która pełni funkcje pilot’s lounge, sali wykładowej i wszelkie inne według potrzeb) i łazienką. Oprócz tego Vern ma swój dom, a uczniowie i instruktorzy mieszkają w pojedynczych drewnianych chatkach.
Na ścianach wiszą podziękowania od byłych uczniów szkoły, m.in. astronautów NASA, pilota Shuttle Carrier i innych lotniczych osobistości.
Szkolenie głównie odbywa się na Piperech Super Cub oraz wyjątkowo na Cessnie 172. Super Cuby powinny być trzy, ale jeden czeka w Anchorage na nowy silnik, a drugi poleciał na kołach z myśliwymi w centralną Alaskę. Vern ma też Cessnę 206, której używa do charterów i lotów widokowych.
cdn.
Sledze Twojego bloga juz od bardzo dlugiego czasu.
Dlugo kazales czekac na kolejny wpis ale bylo warto.
Moge powiedziec tylko: WOW! – piekne widoki polaczone z nauka latania. Mozemy tylko pozazdroscic.
Pozdrawiam.
nareszcie koniec lenistwa blogowego
Super !
Jak w serialu Piloci z Alaski :)
Super fotki i super opis jak zwykle. Pozdrawiam
Uprawnienia (SEPS) na wodnosamoloty można zdobyć też w PL – Airpot-Biernat.pl :-) Juz kilka osob się wyszkolilo, jest dwóch instruktorów, w tym jeden właśnie z doświadczeniem z Alaski.
Wiem wiem, może się tam wybiorę w przyszłym roku :)