Mam już za sobą pierwsze wyłączenie silnika w locie, w celach treningowych oczywiście. Widok zatrzymanego śmigła – bezcenny. Trudność pilotażu po przestawieniu w tzw. chorągiewkę (feather)? Praktycznie minimalna. W VMC rzecz jasna.
Zaczęliśmy od wysokości ok. 7500 ft, centralnie nad lotniskiem. Sprawny silnik na mocy startowej, „uszkodzony” trzeba zabezpieczyć. Najważniejsze to utrzymywać prędkość Vyse, czyli najlepszego wznoszenia na jednym silniku, zwaną też blue line speed od oznakowania na prędkościomierzu. Zgodnie z parametrami w POH, powyżej 6000 ft nie było szans nawet na utrzymanie wysokości, a co dopiero wznoszenie na pracującym jednym silniku. Jednak około 5500 ft udało się już zmniejszyć opadanie do zera, a przy dokładnym pilnowaniu prędkości i minimalizowaniu oporów uzyskać wznoszenie na poziomie 20-30 fpm. Rakieta!
Po kilku minutach zaczęliśmy uruchamiać ponownie lewy silnik, co wcale nie jest takie łatwe. Zdążył się już mocno wychłodzić i dopiero trzecia próba odpalenia zakończyła się sukcesem. Później daliśmy mu chwilę popracować na minimalnej mocy żeby nie doznał szoku termicznego, w tym czasie wydobywały się z niego dość nieprzyjemne wibracje. Po jakimś czasie ustały, przywróciliśmy symetryczny ciąg i skierowaliśmy się w stronę lotniska żeby… znów zasymulować awarię (już bez wyłączania), strzelić single engine ILS approach i przećwiczyć lądowanie korzystając wyłącznie z jednego silnika. Wyszło chyba nawet lepiej niż na dwóch.
prosimy o rychły ciag dalszy