Dzień zacząłem wcześnie, bo plan był dość napięty. W zasadzie już na starcie byłem spóźniony, więc po drodze błyskawicznie złapałem kanapkę w Subwayu i zjadłem ją po drodze do pierwszego punktu na liście, czyli fabryki Boeinga w Everett. Mieści się ona przy lotnisku Paine Field w największym, pod względem kubatury, budynku świata (ponad 13 milionów m³). Już z autostrady widać charakterystyczną niebieską ścianę, za która składane są wielkie odrzutowce (tu zdjęcie lotnicze z Wikipedii).
Zaparkowałem przed muzeum Future of Flight i pobiegłem do środka kupić bilet. Pomimo 5-minutowego spóźnienia udało mi się jeszcze dostać na „wycieczkę” o 9 am. Zrobiłem też zdjęcie kawiarenki, gdzie wiszą banery linii lotniczych, które jako pierwsze otrzymają najnowszy model z tej fabryki, czyli 787 Dreamliner. Oczywiście nie zabrakło LOT-u.
Z tarasu widokowego można rzucić okiem na okolicę. Od lewej fabryka, dwa Dreamlinery dla ANA, dwa Dreamliftery (zmodyfikowane 747 służące do przewozu części kadłuba Dreamlinerów) i kolejne 787, tym razem dla JAL-u i Maroka.
Nasza wycieczka była dość nieliczna, kilkanaście osób. Przywitała nas pani przewodnik, wsiedliśmy do autobusu i wyruszyliśmy w kierunku fabryki. W międzyczasie dowiedzieliśmy się o historii firmy, a po dotarciu na drugą stronę lotniska, przewodniczka zaczęła mówić o samej fabryce, mijanych budynkach i samolotach. Mnóstwo ciekawostek, np. że zmiany kończą i zaczynają się w odstępach 6-minutowych, aby 30000 pracowników nie zakorkowało autostrady, albo że miejsca parkingowe przy wrotach fabryki należą się dopiero po 25 latach pracy.
Następnie autobus podjechał pod niebieską ścianę, która ma wysokość 11 pięter i robi wrażenie, gdy się przy niej stoi. Zobaczcie na pierwszym zdjęciu jak małe są zaparkowane samochody! Za przewodniczką weszliśmy do jednego z tuneli technicznych, którymi można dostać się do wielkiej windy o uźwigu 10t (bo jeżdżą nią też części), a windą na jeden z tarasów widokowych tuż pod dachem budynku. Niestety na teren fabryki zabronione jest wnoszenie jakiejkolwiek elektroniki, więc i aparatów fotograficznych. Poniższe zdjęcia pochodzą ze strony Boeinga oraz Flickra Deana Forbesa.
Z pierwszego tarasu obserować można dwa bay’e, w których montowane są 747. Jest to najstarsza część fabryki (z końca lat 60-tych) i pierwsza linia montażowa, tzw. statyczna. Na kolejnych stanowiskach pracownicy zajmują się poszczególnymi fragmentami samolotu, nosem wraz z kokpitem, skrzydłami, ogonem. Następnie wszystkie elementy transportuje się sufitowymi suwnicami i łączy w jedną całość. Dalej zostaje montaż okablowania i wnętrza, a na koniec podwieszenie silników.
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to porządek i względna cisza panująca w środku. Czuć też bardzo charakterystyczny zapach. Pracownicy spokojnym tempem wykonują czynności na swoich stanowiskach montażowych, mają mnóstwo narzędzi i trzykołowe rowery, gdyby potrzebowali się przemieszczać pomiędzy bay’ami. Przewodniczka dokładnie wytłumaczyła nam co i gdzie się składa, jak wygląda cały proces, odpowiadała chętnie na pytania i znów podzieliła się wieloma ciekawostkami, np. tym że początkowo budynek nie miał zbyt dobrej wentylacji i w środku wytworzył się specyficzny mikroklimat – para wodna skraplała się pod sufitem w postaci chmurek, z których padał deszcz.
Następnie wróciliśmy do autobusu, podjechaliśmy pod kolejny tunel i windą na drugi taras widokowy. Teraz mieliśmy okazję przyjrzeć się nowszej linii montażowej, w której samoloty od początku składane są w całości i przesuwają się co pewien czas do przodu na kolejne stanowiska. W jednym bay’u montowane były cztery 777 (dla Air France i Air India). W drugim powstawały cztery 787 Dreamlinery (numery 25-28, dwa pierwsze dla JAL-u). Tu przewodniczka znów poświęciła sporo czasu na wytłumaczenie nam różnic w procesie produkcji tego modelu, który w większości zbudowany jest z materiałów kompozytowych. Kadłub przylatuje Dreamlifterami w kilku częściach, a następnie składany jest tu w Everett. Cały montaż trwa jedynie 3 dni! I patrząc z góry jest znacznie mniej skomplikowany od innych modeli, mniej pracowników, mniej narzędzi, dźwigów, struktur wspierających.
Usłyszeliśmy kolejne ciekawostki, m.in. o tym że na terenie obiektu jest prywatna straż pożarna, centrum medyczne, 3 siłownie, 19 restauracji i 7 kawiarni. Te ostatnie mają nawet szyldy i tak np. w bay’u 777 jest „Twin Aisle Cafe”, a przy 787 „Dreamliner Diner”.
Po „czasie wolnym” na obserwację fabrycznego życia wróciliśmy do autobusu, który zawiózł nas z powrotem do muzeum. Po drodze musieliśmy się zatrzymać i przepuścić wielki wózek z częściami kokpitową i ogonową kadłuba kolejnego 787, które zostały wyładowane z Dreamliftera. Że też nie wolno było mieć aparatu!
Wycieczka trwała ok. półtorej godziny, kosztowała $15.50 i była warta każdego centa! Nie na codzień ma się okazje widzieć jak montowane są samoloty, które będą przez następne kilkanaście (albo i więcej) lat przewozić pasażerów po całym świecie. Kto wie, może i mnie będzie dane lecieć którymś z nich, albo nawet siedzieć za sterami?
Nie miałem zbyt wiele czasu na dokładne zwiedzenie muzeum przyległego do fabryki, ale zapoznałem się z kilkoma eksponatami. M.in. kawałkiem „plastikowego” poszycia Dreamlinera, potężnym silnikiem GE90 oraz bardzo rzadkim Beechcraftem 2000 Starship. Oprócz nich przedstawiona była właściwie cała historia lotów pasażerskich od pierwszych samolotów odrzutowych po czasy współczesne, no i oczywiście Dreamlinera, jako spełnienie wszelkich marzeń o lataniu (w końcu to muzeum Boieinga, więc trochę marketingu nie zaszkodzi).
Kolejnym punktem na mojej liście było zwiedzanie downtown, czyli centrum Seattle. Każdy chyba kojarzy najbardziej charakterystyczną budowlę tego miasta, czyli Space Needle – wieżę mającą 184 metry wysokości, wybudowaną w 62 roku, z obrotowym tarasem widokowym i restauracją. Z kilku powodów postanowiłem jednak nie pchać się na górę, po pierwsze 184 metry to nie tak znowu wysoko, po drugie byłem już w tym roku na wieży telewizyjnej w Wilnie, która jest co prawda paskudna, ale też ma obrotową restaurację, po trzecie nie miałem na tyle czasu aby stać w kolejce do windy, a po czwarte szkoda mi było $18. Myślę, że ten landmark zostawię sobie na kolejną wizytę w Seattle.
Co zatem jest innego do zobaczenia w downtown? Pike Place, czyli coś w rodzaju targowiska, na którym można kupić produkty prosto od farmerów, świeże ryby z Pacyfiku, ale także mnóstwo dań z kuchni całego świata, chińskich, tajskich, rosyjskich (Pirozhki), co tylko człowiek sobie wymyśli. No może poza kuchnią polską, ale przyznam szczerze że aż tak dokładnie nie szukałem. Na Pike Place panuje super atmosfera, mnóstwo drobnych handlarzy i kolorowych wyrobów. Zupełnie jak nie w Ameryce, zdominowanej na codzień przez wielkie korporacje.
Przy Pike Place jest także inne legendarne miejsce – pierwszy Starbucks. Może dla niektórych z Was nie jest to warte uwagi, bo w Polsce Starbucks ma zerowy udział w rynku sprzedaży kawy, ale tu w USA jest to prawdziwy potentat z 11000 punktów na terenie Stanów (17000 na całym świecie). Aż trudno sobie wyobrazić, gdzie Amerykanie wcześniej kupowali kawę, o napojach kawowych serwowanych w SB nie wspominając. Starbucks jest wszędzie i wydaje mi się, że zmienił styl życia milionów ludzi. A siła marki jest taka, że nawet w supermarketach sprzedaje się surowiec (tzn. kawę do zaparzenia w domu) z logo SB. Oczywiście tall coffee na Pike Place smakuje tak samo jak wszędzie indziej, ale nie mogłem sobie odmówić.
Dalej pojechałem na róg 5-tej i Columbia Street, gdzie wnosi się najwyższy budynek w mieście – Columbia Center, znany wcześniej pod nazwą Bank of America Tower. Tak się składa, że na 73-piętrze tego 76-piętrowego wieżowca znajduje się taras widokowy, z którego (zgodnie z recencjami na TripAdvisor) powinno być dobrze widać całe downtown.
Pierwsza ekspresowa winda zabiera nas na 40-te piętro, gdzie znajduje się SkyLobby i, oczywiście, Starbucks. Przesiadamy się w drugą windę, która dojeżdża na samą górę, ale 75 i 76 piętra są „members only” (swoją drogą, jechałem tą windą z jakimś dziadkiem, który miał kartę klubowicza i udało mu się wcisnąć 76-ty guzik). Wysiadłem na 73-cim, opłaciłem wstęp ($5) i…
Co tu dużo mówić, miasto, morze, góry (i Mt. Rainier, ale o tym jeszcze później), mnóstwo samolotów lądujących w zatoce, jak i liniowców zniżających w kierunku Sea-Tac. Szkoda, że miałem tylko 15 minut, bo chętnie pogapiłbym się w okna dłużej.
Zanim przejdę do kolejnego punktu dnia, chcę jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy, która pierwsza rzuca się w oczy po wjeździe do Seattle. Miasto jest zbudowane na dość stromym wzgórzu i kolejne ulice (numerowane od morza) – 1-sza, 2-ga, itd. znajdują się na innych poziomach. Różnice są na tyle duże, że czasem trudno iść chodnikiem w dół.
W downtown nie miałem zbyt wiele czasu, bo planowałem zwiedzić jeszcze Museum of Flight, znajdujące na się na południe od centrum na lotnisku Boeing Field (nie mylić z Everett). W muzeum zrobiłem 185 zdjęć, ale postaram się wybrać tylko kilka aby oddać klimat tego miejsca.
Eksponaty stoją już przed wejściem, przynajmniej te które nie są artefaktami i nie szkoda, aby na nie padał deszcz.
A w środku?
Szczególnie wartych uwagi eksponatów jest wiele, jak np. Boeing 80A, jedyny ocalały egzemplarz tego (obok Fokkera F.VII i Forda Trimotora) pionierskiego „pasażera”; Aerocar III czyli pierwszy latający samochód z 1949 roku (skrzydła i ogon można w 15 minut zamienić w przyczepę); czy jeden z dwóch wyprodukowanych egzemplarzy (jedyny ocalały) Lockheed M-21 wraz z doczepionym bezzałogowym D-21.
W muzeum jest też część poświęcona podbojowi kosmosu, znów wiele ciekawych eksponatów w postaci historycznych kombinezonów, kamieni z księżyca, mnóstwo materiałów edukacyjnych, modeli sond marsjańskich, ale także jeden z dwóch oryginalnych modułów labolatoryjnych Destiny (drugi jest zabudowany na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej), czy lądownik Apollo.
Dalej mamy przyjemność oglądać emerytowanego Air Force One (Boeing 707).
Trzecim samolotem wartym szczególnej uwagi jest prototypowy egzemplarz 747 (City of Everett), który po raz pierwszy wzbił się w powietrze 9 lutego 1969.
Co jeszcze jest do zobaczenia w muzeum? Na przykład pierwsza fabryka i biuro kontrukcyjne samolotów Boeinga (The Red Barn). Wewnątrz można dowiedzieć się jak wyglądał proces produkcji pierwszych drewnianych i metalowych płatowców, zobaczyć (działający!) tunel aerodynamiczny braci Wright czy replikę słynnych notesów Jeppesena, od których zaczęła się historia tej znanej wszystkim pilotom firmy, produkującej m.in. mapy i karty podejść lotnisk całego świata (Jeppesen to też część Boeinga, a jakże).
Po wyjściu na zewnątrz można jeszcze rzucić okiem na górujący nad miastem wulkan Mount Rainier (4392 m), tu widoczny za Boeingiem E-3 systemu AWACS. Museum of Flight jest po prostu rewelacyjne, ale 3 godziny to zbyt mało aby wystarczająco dokładnie je zwiedzić. Swoją drogą, mój instruktor w tym właśnie muzeum brał ślub…
Postanowiłem nie wracać jeszcze do domu, a ponownie zawitać w downtown Seattle. Nocą miasto ukazuje się w zupełnie innych barwach. Przeszedłem się do starszej części, gdzie stoją klimatyczne budynki z końca XIX wieku.
Na koniec pojechałem do Kerry Park, malutkiego parku na wzgórzu w północnej części miasta, słynnego z takiego oto widoku:
Powrót do domu zajął mi niecałe 3 godziny i znów będę tu wychwalał jazdę po autostradach Interstate – mimo rygorystycznych jak na europejskie warunki ograniczeniach prędkości (60-70 mph) ruch jest bardzo płynny, w nocy prawie nikt się nie wyprzedza, a przez to podróż jest przewidywalnie szybka i wyjątkowo komfortowa. Tempomat, muzyka country i bez problemu dojadę następnym razem do San Francisco.
Chyba Ci zazdroszcze tej wycieczki do Seattle….Widok z Kerry park utwierdza mnie w tym przekonaniu:)
Świetna wycieczka, ale zazdroszczę…:)
Małe sprostowanie, w Polsce jest już otwartych 6 punktów Starbucks-a. W tym jeden mamy już od początku października otwarty w Galerii Krakowskiej :) Kolejki są masakryczne.. Pozdrawiam
Wklejam najnowsze zdjęcia polskiego Dreama :-) http://www.fly4free.pl/galeria-zdjecia-z-montazu-odrzutowca-marzen-pll-lot/