Wyznaczenie terminu egzaminu na CFI zwykle trwa tydzień albo dwa. Cierpliwie czekałem więc na telefon z FAA, ale gdy po 15 dniach nadal byłem bez jakiejkolwiek informacji zacząłem się niepokoić. Poszedłem do Chrisa (szefa instruktorów) i poprosiłem go, aby sprawdził o co chodzi. Następnego dnia wszystko stało się jasne: faks z moim zgłoszeniem do FAA dotarł, ale co się z nim później stało, nikt już nie wie. „Zaginął”, a w raz z nim moje szanse na egzamin w tym roku, bo 19 grudnia wracam na święta do Polski.
Niestety, najwyraźniej nie tylko polskie urzędy mają bałagan. Przykra to sprawa, bo niepotrzebnie odbyłem te ostatnie kilka lotów. Gdy wrócę do Stanów w nowym roku będę musiał na nowo odświeżyć nawyki oraz wiedzę teoretyczną. A praca czeka, ostatnio w branży (przynajmniej w USA) dobrze się dzieje i instruktorów potrzeba sporo – także w Hillsboro Aviation.
Co by jednak nie wypowiadać się wyłącznie negatywnie, muszę powiedzieć że te kilka dni lenistwa pozwoliło mi się przynajmniej porządnie, i na czas, spakować. Na lotnisko dojechałem ze sporym zapasem czasu, na tyle że mogłem jeszcze spokojnie wypić kawę i poplotkować z Nicolą. W ogóle na lotnisku PDX spotkałem kilka znajomych twarzy – w końcu w szkole mamy kilkuset studentów i spora część z nich jedzie na święta do domu.
Wracając jednak do Nicoli, trafiliśmy na siebie naprawę wyjątkowo. Ja leciałem początkowo do Houston, a on do Seattle, ale później obaj przesiadaliśmy się na samoloty do Frankfurtu. Wymieniliśmy się numerami kolejnych lotów i polecieliśmy każdy w swoją stronę – startując z PDX-owego pasa 10L.
Pogoda w Portland była deszczowa, ale kilkanaście sekund po starcie przebiliśmy się przez cienką warstwę zachmurzenia. Dla takich chwil warto znosić wszelkie trudy szkolenia lotniczego.
Na moim pierwszym odcinku podróży operował United, a dokładniej „Continentalowa” część tej nowej linii (i całe szczęście). W moim rzędzie trafiłem na hinduską rodzinkę, także przez pół lotu 4-letnia dziewczynka malowała sobie kolorowanki na moim stoliku. W zasadzie przeszkadzało mi to mniej, niż wyciąganie śmierdzących fast foodów przez pozostałych współpasażerów. Do tego właśnie doprowadza odpłatność za jedzenie w samolotach… (podobnie jak odpłatność za bagaż prowadzi do ścisku na podkładzie)
Zbliżając się do Houston podziwiałem kolejne chmury.
Dolecieliśmy o czasie, miałem więc ponad półtorej godziny przerwy w Houston. Lotnisko jak lotnisko, takie same melexy wożą po terminalu amerykańskie tyłki jak w innym hubie Continentala, Newarku. Jedyna różnica między tymi dwoma portami to obecność teksańskich „kowbojów” – koszula w kratę, wysokie buty, kapelusz. Siadłem sobie na chwilę, podzwoniłem gdzie miałem podzwonić, zjadłem ostatniego burgera w 2011 roku i już był czas na boardowanie 767 do Frankfurtu.
Lot do FRA nudny, ale coś tam nawet pospałem. Przed długimi lotami, szczególnie amerykańskimi liniami, zawsze jest ta nuta niepewności – czy trafi mi się sąsiad o masie ciała przekraczającej 150 kg? Na 767 ryzyko jest i tak zmniejszone, bo przy oknie są tylko dwa fotele w rzędzie i można ratować się korytarzem. Na szczęście tym razem siedziała obok mnie drobna dziewczyna.
Po lądowaniu we Frankfurcie odnalazłem gate z którego odlatywał Nicola. Miał dobrze, bo na przesiadkę do Bazylei musiał czekać jedynie godzinę, a nie 5 jak ja do Krakowa. Okazało się jednak że jego samolot się zepsuł, więc i tak czekał kolejne 4 godziny na następny lot. Przynajmniej było mi raźniej.
Ta druga Bazylea opóźniła się o kolejne 1.5 h, z resztą Kraków też załapał lekki poślizg, bo Lufthansa nie mogła znaleźć wolnej załogi na CRJ. Ostatecznie obaj dotarliśmy do domów około 19.00 – po ponad 30 godzinach w podróży.
W Polsce nie było mnie prawie rok, a mimo to od razu poczułem się jak u siebie, wręcz jakbym w ogole nigdzie nie wyjechał. Szorstki papier w lotniskowej toalecie, dziurawe ulice, brak uprzejmości przy obsłudze klienta. Z drugiej strony rodzina i własne łóżko. Kraków. Dobrzy, starzy znajomi. Polskie piwo. Polskie jedzenie. Po prostu: dom.
Welcome home
Ciekawe czy odwiedziłeś polskie niebo w starej dobrej C172 podczas pobytu w PL?:)
Było to w moich planach, niestety zabrakło czasu…
home sweet home i … polskie jedzenie, pamietasz ? ;)
pozdrowienia
Hej! Podliczales juz koszt calego szkolenia? Od przylotu do USA do teraz. Pozdrawiam i powodzenia! K
Jeszcze nie. Na pewno napiszę podsumowanie kiedy przyjdzie na to pora.
NARESZCIE! W 5 dni uporałem się z całym blogiem (praca – 11h , rodzina, spanie – to akurat ucierpiało :)) Twoją PPL już czytałem na bierząco ale warto było odświeżyć + US! Mam nadzieje, że uda mi się załapać u Ciebie na wspólny już w Polsce, po naszym Krakowskim niebie. Czekam na kolejne wpisy i pozytywne wyniki z badań na Prądnickiej :)
Jak znajdziesz chwilę daj znać jak wasza szkoła radzi sobie po feralnej końcówce roku i 2 straconych Seminolkach, szykują się jakieś nowe nabytki?
Szkoła radzi sobie nieźle, oczywiście nie licząc styczniowej pogody. Plan na rok 2012 to 50,000 wylatanych godzin na samolotach (śmiglaki pewnie trochę mniej). Na razie Seminoli jest 5, w drodze są kolejne 2. Przybyły jakieś C152, w sumie jest ich teraz 20, z czego 15 w Hillsboro i 5 w Troutdale. Jeśli chodzi o C172 jest ich 10, z czego 9 w HIO. Do tego 2x C172RG – po jednej w HIO i TTD. Skycatcherów ciągle 2 szt., nie wiem czy będą w tym roku jakieś nowe. Ma się za to pojawić C172 z G1000.
Swoją drogą ta Seminola co się rozbiła w Seattle i tak w tym roku szła by na żytetki, gdyż w tym modelu dźwigar skrzydła ma określoną żywotność.
A gdzie nowe wpisy?
Na głównej stronie :P