Skoro już wiem gdzie, co i jak w WPA, to mogę wybrać się tam na krótki lot samodzielny. Celem jest znalezienie wolnego miejsca i przećwiczenie ground reference maneuvers.
Pogoda (kluczowy element każdego dnia) nie jest perfekcyjna, ale METAR podaje ceiling powyżej 3500 ft, czyli zgodnie z moim endorsement podpisanym przez Davida. Po uruchomieniu silnika i kołowaniu, dostaję od kontrolera wraz ze zgodą na start prośbę o podanie podstawy chmur po zachodniej stronie lotniska. Kilka sekund później wyręcza mnie inny pilot, zgłaszając 2000 ft.
Przez moją głowę przetoczyło się kilka myśli na temat wpisu w moim logbooku. Złamanie minimów pogodowych byłoby ostatnią rzeczą, którą chciałbym zrobić. Z drugiej strony przerywanie rozbiegu też nie brzmi zachęcająco. Postanowiłem sprawdzić jak jest w rzeczywistości i zadecydować będąc w powietrzu. W końcu endorsement mówi też, że dla samego kręgu wystarczą chmury na 2000 ft.
I mniej więcej tyle było. Może troszkę mniej niż więcej… Powyższe zdjęcie zrobiłem na wysokości 1500 ft. Na szczęście jednak patrząc w kierunku zachodnim sytuacja była tam o wiele lepsza. Odłączyłem się od kręgu i poleciałem na 1500 ft do WPA.
Od razu zacząłem rozglądać się za jakimś punktem, który pozwoli mi uzyskać orientację przestrzenną. Po lewej stronie miasteczko, pewnie Forest Grove. Po prawej autostrada, ale to nie wystarczy. Przydałoby się znaleźć Banks. O! Jest tam, kawałek dalej. Wszystko na swoim miejscu. Pomiędzy Forest Grove a Banks musi być Turning Tree, dobry punkt do zgłoszenia przez radio innym samolotom i helikopterom. Szukam, szukam… jest! Nadaję na częstotliwości air-to-air. Odpowiada jakiś samolot, jest na 2500 ft między drzewem a Banks. Ja go widzę, on mnie nie. Macham skrzydłami – „we got ya”. Wokół Turning Tree pusto. To bardzo dobrze, bo mogę wykonać swoje ćwiczenia tutaj i nie muszę lecieć nigdzie dalej szukając wolnej przestrzeni.
Zaczynam od Turns Around a Point, później lecę wzdłóż drogi wykonując Rectangular Course, a na koniec S-turns. I co, już koniec? Eee, coś za krótko. No to jeszcze raz to samo. I trzeci. I czwarty. Za każdym razem wychodzi coraz lepiej, ale na dziś już wystarczy. Wracam na lotnisko, oczywiście cały czas informując o swojej pozycji i zmianach wysokości innych użytkowników nieba. „Last call” i przełączam się na częstotliwość Hillsboro Tower. „Over Forest Grove” – lecieć do lewego downwindu na 30. Bez niespodzianek.
Na kręgu zgłaszam się ponownie i od razu dostaję zgodę na lądowanie. Zaraz po mnie ktoś prosi o start z drugiego pasa. „Line up and wait”. Wypuszczam od razu pełne klapy i staram się lądować najszybciej jak tylko potrafię. Ktoś na mnie czeka, silnik się kręci, paliwo cieknie… wiem jakie to potrafi być frustrujące.
Po lądowaniu oczywiście znów to wspaniałe uczucie, kiedy samemu wysiada się z samolotu, przepycha go na miejsce postojowe i zamyka drzwi, zaczepiając ostatni łańcuch tie-downa. Niby nie ma lataniu nic nadzwyczaj trudnego, a jednak każdy udany lot daje powód do dumy i zadowolenia.
wkoncu :)