Pierwszy maja, w Polsce wszyscy pewnie świętują lato, a u nas jeszcze resztki zimo-wiosny: w okolicy pełno przelotnych opadów, temperatura poniżej normy, a do tego dość silnie wieje. Uczeń jednak bardzo chce latać – cóż, mogę tylko próbować go zniechęcić. W Aurorze miało być niby spokojnie, a w rzeczywistości turbuletnie, wiatr zmienny, próbujemy raz z jednego, raz z drugiego pasa. Wylądować idzie, ale trening short i soft fields to dziś żaden. Robimy trochę „hood work”, a wracając do Hillsboro zastajemy lotnisko w strugach deszczu. Na prostej do 20 wpadamy w intensywny opad – widzialność zero, do tego silny downdraft. Pełna moc i ledwo utrzymujemy wysokość. Mówię: jak w ciągu 5 sekund nie zobaczymy lotniska: go around. Raz, dwa, trzy… i wypadamy z deszczu. Sporo od osi pasa, ale udało się jeszcze dokręcić i wylądować. Resztę lotów odwołałem i dobrze, bo godzinę później zaczęło walić gradem.
Na szczęście po „majówce” zaczęło się przejaśniać. Pora na kolejne loty solo: najpierw John i jego pierwsze lądowanie, a dokładnie touch and go:
Ładne? Całkiem całkiem. John miał generalnie spore problemy z załapaniem lądowań. Latał ze mną, oblał progress check, znów latał ze mną, później z inną instruktorką… w końcu management zdecydował wysłać go na recheck, nawet jeśli nie jest gotowy. Spodziewałem się najgorszego, ale jakimś cudem progress check zaliczył. Mała to dla mnie ulga, bo teraz należało go wysłać na lot solo.
Zasiedliśmy rano do samolotu, zrobiliśmy 7 lądowań, z czego pierwsze 4 były fatalne. John bardzo mnie prosił żebym dał mu jeszcze raz szansę tego samego dnia. Normalnie bym tego nie zrobił, bo takie próbowanie na siłę może się źle skończyć. W jego przypadku zrobiłem jednak wyjątek, gdyż następnego dnia szkołę odwiedzała delegacja z jego linii lotniczej, z szefem pilotów na czele. Tylko trzech uczniów z jego grupy jeszcze nie zasolowało, a dwóch zgodnie z decyzją chińskiej władzy lotniczej, musi odpaść podczas podstawowego szkolenia. Późnym popłudniem wsiedliśmy więc ponownie do samolotu. John zrobił ze mną 3 bezpieczne kręgi i 3 bezpieczne lądowania. Motywacja działa cuda. No to solo!
Tego dnia wysłałem też Branda na drugie solo do West Practice Area, po wcześniejszym locie dual i upewnieniu się że jest w stanie bezpiecznie wrócić na macierzyste lotnisko. A Ken po zdaniu kolejnego progress checka poleciał na pierwsze samodzielne cross country, do Corvallis. Stresujący dzień…
Cóż – pogody sobie zamówić nie można, więc trzeba korzystać z takiej jaka jest oczywiście nie na siłę :) Świetnie, że pojawił się jakiś filmik. Touch’n’go na moje oko laika bardzo przyzwoite, delikatne przyziemienie. Musiał mieć faktycznie niezłą motywację mając w perspektywie, że jest jednym z ostatnich którzy „mają szansę”. Odrobina stresu nikomu nie zaszkodzi :)