Po dwóch lotach z instruktorem, zgodnie z programem szkolenia, przyszedł czas na dwa samodzielne. Pogoda była dobra, choć trochę w powietrzu rzucało, a lądowania odbywały się z lekkim bocznym wiatrem. Pierwszy tego dnia latał Andrzej, wymienieliśmy się bez wyłączania silnika i poleciałem jeszcze z Panem Marianem na mały krąg celem sprawdzenia czy przypadkiem warunki meteorologiczne połączone z moim brakiem doświadczenia nie spowodują że do Kaniowa będzie musiała zawitać Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Po zakołowaniu przed pas wyciągnąłem ładnie checklistę i głośno czytałem każdą pozycję, ponieważ po poprzednich lotach zastałem w swoim dzienniczku szkolenia „żółtą kartkę” właśnie za nie przeczytanie checklisty (całe szczęście, że ośrodek nie dysponuje jeszcze czerwonymi karteczkami!).
Start, krąg, lądowanie, nic szczególnego. Wysadziłem instruktora przed kaniowskim „terminalem” (ta nazwa weszła mi już w nawyk, ale Panu Marianowi chyba jeszcze nie, bo za każdym razem kiedy zgłaszam przez radio „kołowanie pod terminal” słyszę w odpowiedzi „sierra golf bravo, kołuj, pasażerowie już czekają”), ustawiłem się na pasie i wystartowałem. Pierwszy zakręt, wznoszenie, wskaźnik temperatury głowic już wariuje, więc zmiejszam obroty i lecę chwilę po prostej 200 m nad terenem. W międzyczasie zgłaszam Kaniowowi lot do strefy, przełączam się na Kraków Informację, zgłaszam strefę, ustawiam wysokościomierz (jeszcze się nie zdarzyło, żeby różnica w ciśnieniu podawanym przez Informację a tym wynikającym z elewacji lotniska była mniejsza niż 5 hPa), przechodzę z powrotem na 136,42, ale odpalam drugie radio i włączam nasłuch Krakowa, bo zawsze to i bezpieczniej i jakoś raźniej jak można sobie posłuchać co tam się w powietrzu południowej Polski dzieje. Silnik trochę ochłonął, kontynuuję wznoszenie i szukam naszego kawałka prostej drogi z masztem telekomunikacyjnym. Maszt jest, droga też, wysokość dochodzi do 2500 ft, więc ustawiam się na kresce i zaczynam kręcić piękną ósemkę. Później znowu do góry, 3000 ft i jedziemy przeciągnięcia statyczne. Jedno, drugie, trzecie… Ehh.. latanie solo jest piękne! Kilka zakrętów z przechyleniem 45°, ześlizgi i znów wracam na 3000 ft. Następnie zrobiłem sobie spiralkę z głębokim przechyleniem na zniżaniu (bez gazu), z której przeszedłem w lot nurkowy i rozpędziłem bestię do końca zielonego zakresu, czyli 130 knotów. Jeszcze dwa zakręty o 360°, chwila po prostej i czas na przyglądnięcie się życiu na ziemi. Zgłaszam na Kraków Info koniec zadania w strefie, podobnie na częstotliwości Kaniowskiej, wejście do drugiego do trzy jeden, ustalam wysokość kręgu, trzeci, czwarty, lądowanie. To było to! Czysta przyjemność z latania, lekki samolot, pełna do-wolność.
Po locie pytam jak było widać moje popisy z powierzchni ziemi. „Wszystko fajnie, ale w ogóle cię nie widzieliśmy”. Na początku myślałem, że sobie żartują, ale w zasadzie jest to możliwe, po pierwszym zakręcie zatrzymałem wznoszenie, więc byłem schowany za górką, później latałem dość daleko od lotniska… Instruktor to musi mieć mocne nerwy tak puszczać ucznia na ponad półgodzinny lot i ani razu nie spytać go w trakcie czy w ogóle żyje.
W mojej przerwie latał Andrzej (kręgi, kręgi, kręgi…), później znów ja wsiadłem do samolotu. Przy „zmianie załóg” Pan Marian przekazał mi że leci do nas Piper SP-NNN. Ubrałem słuchawki i akurat dosłyszałem jak zgłasza pozycję z wiatrem. Podkołowałem do punktu oczekiwania przed pasem i przekazałem że poczekam aż wyląduje. W międzyczasie zrobiłem próbę silnika, przeleciałem checklistę, poprawiłem pasy i obejrzałem lądowanie samolotu, w którym marzy mi się w niedalekiej przyszłości usiąść za sterami. Kolega z Pipera po lądowaniu odwdzięczył się i zjechał do zatoczki na końcu pasa, żeby przeczekać mój start. Podziękowałem i czym prędzej wystartowałem. Druga strefa była podobna do pierwszej, może trochę więcej sobie pozwalałem jeśli chodzi o te głębokie zakręty, ale pod koniec zadania trochę mi się zaczynało nudzić, więc znów oglądałem sobie spokojnie okolicę z lotu ptaka. Powrót na lotnisko, lądowanie, kołowanie pod benzynownię. Tego dnia tankowaliśmy już z Andrzejem sami, co w sumie okazało się nie być tak skomplikowane jak wyglądało. Po napełnieniu zbiorników Pan Marian pozwolił nam obydwu wsiąść do samolotu i podkołować pod hangar. Ależ mieliśmy radochę! Puścić dwóch adeptów lotnictwa do jednej Cessny. Już sobie wyobrażam co się będzie działo kiedy zrobimy licencje…
Prawie spadłem z krzesła ze śmiechu po Twoim komentarzu: „Instruktor to musi mieć mocne nerwy tak puszczać ucznia na ponad półgodzinny lot i ani razu nie spytać go w trakcie czy w ogóle żyje.” Dobre ;-)