Kolejny dzień pięknej pogody w Kaniowie. Lekki wiaterek prosto w nos, słońce, kilka chmurek gdzieś wysoko na niebie. W samolocie zostało jeszcze dużo paliwa z wczorajszego dnia, odstoje w porządu, przegląd zrobiony… szkoda żeby się maszyna tak marnowała w hangarze.
Na dzisiaj rozpisane mieliśmy dwa loty do strefy i kilka kręgów. Te pierwsze były bardzo przyjemne, szlifowałem zakręty prawidłowe i nieprawidłowe, zaznajamiałem się bliżej z obsługą trymera (nareszcie umiem ustawić to diabelskie kółko). Za namową pana Mariana robiliśmy delfinki, czyli ostro do góry, oddajemy wolant i ostro w dół, ciągniemy i do góry… Super uczucie dodatnich i ujemnych przeciążeń w osi pionowej, coś jak szybki przejazd samochodem przez „hopę” albo dół, tyle że sto razy silniej.
Po tych dwój strefach zrobiliśmy sobie przerwę na lunch i omówiliśmy dokładnie lot po kręgu. Teoria wydawała się prosta, więc do samolotu, „od śmigła”, (tutaj opanowaliśmy już odpalanie tego egzemplarza na ciepłym silniku), no i start. Start nie jest taki prosty jak się wydaje. Szczególnie kiedy ma się (wymalowane) 440 metrów pasa i perspektywę słupa elektrycznego na jego końcu. Dlatego po starcie od razu lekko w prawo i jedziemy do góry. Na 1100 ft chowamy klapy, zmniejszamy o 1 cm obroty i nadal do góry. Kiedy osiągniemy 1300 ft robimy pierwszy zakręt i wznosimy się nadal, tutaj filozofii nie ma, trzeba tylko pamiętać żeby nie robić zbyt dużego przechyłu. Kiedy wzniesiemy się do zaplanowanej wysokości (1800 ft) zmniejszamy obroty i oddalamy się trochę od lotniska. Znów skręcamy i utrzymujemy kurs 013. Mijając lotnisko rzucamy tylko w eter „Kaniów radio, sierra papa golf golf bravo, z wiatrem do trzy jeden” i pilnujemy co by nam wysokość się nie zwiększała. W odpowiednim momencie należy wykonać zakręt numer 3 i tutaj zaczyna się już robota, wypuszczamy małe klapy (15), zdejmujemy obroty, włączamy podgrzew gaźnika i zaczynamy się zniżać gdzieś do 1300 ft (ok. 150 m nad teren). Cały czas obserwujemy pas i w odpowiednim momencie wykonujemy zakręt numer 4, wypuszamy pełne klapy, włączamy światła lądowania, gadamy „Kaniów radio, sierra golf bravo, na prostej do trzy jeden” i pilnujemy prędkości żeby nie zderzyć się z ziemią przed lotniskiem. Tak dolatujemy sobie do pasa, wyrównujemy, zdejmujemy całkiem obroty, podciągamy wolant i czekamy aż kółka zapiszczą na ciepłym asfalcie. Wydaje się proste. Jak wyglądało to za pierwszym razem w moim wypadku? Cóż…
Na początku wszystko było dobrze, start to głównie zasługa pana Mariana, potem wznoszenie już nieźle, ale drugi zakręt zdecydowanie za wcześnie. Do tego wiatr znosił mnie w stronę lotniska i efekt był taki, że trzeci zakręt robiłem tam, gdzie powinienem był zaczynać czwarty. Próba „wykręcenia” do osi pasa, szybkie zniżanie, ale jak bym nie chciał, to nie było szans, przetrenowaliśmy więc go around, czyli full power na pełnych klapach i powoli stabilizowanie lotu poziomego z odejściem na drugi krąg. Kolejne kilka „kółek” nie odznaczało się niczym szczególnym, starałem sobie jakoś uporządkować te wszystkie czynności przed lądowaniem, opracować plan gdzie zaczynać zakręty względem punktów charakterystycznych na ziemii i tego jak z danego miejsca widać lotnisko. Ostatni krąg tego dnia, piąty, był już naprawdę niezły, start praktycznie przeprowadziłem sam, zakręty były wykonane prawidłowo, zniżanie nawet się udało, zdążyłem wykonać wszystkie czynności przed przyziemieniem, jedynie na podejściu czułem że pan Marian pomagał mi trochę sterem kierunku. Ogólnie jestem zadowolony.
Zmieniłem też sposób patrzenia na podejście do lądowania. Przestałem odczuwać jakikolwiek lęk, a bardziej traktuję to jako walkę z wiatrem, samolotem i innymi czynnikami, bardziej przypomina mi to symulator, grę komputerową, gdzie siedząc z joystickiem próbujemy z wywalonym językiem za wszelką cenę trafić w ten wąski pas asfaltu i po raz pierwszy nie rozwalić przy tym naszej maszyny. Może to dobry sposób myślenia, a może zły, okaże się w najbliższym czasie.