Zaczynam powoli dochodzić do wniosku, że w Kaniowie wieje po prostu zawsze, w dodatku prostopadle do pasa. Mało, szóstego dnia moich zmagań z samolotem, wiatr robił co chciał – potrafił zmienić kierunek o 180 stopni w czasie jednego kręgu. Startujesz z lewym, lądujesz z prawym.
Nie obyło się oczywiście bez turbulencji i ogólnego rzucania na wszystkie strony, ale to po kilku minutach staje się praktycznie nieodczuwalne. Odczuwalne było za to moje pierwsze lądowanie, które krótko mówiąc było chyba najgorsze w historii. Wyglądało to dość klasycznie, zbyt duża wysokość, mocne opadanie, zbyt duża prędkość, mocne podciągnięcie wolantu przy wyrównaniu i Cessna się niesie, i niesie, i niesie i… już myślałem o odchodzeniu na drugi krąg, ale jednak udało się przycisnąć kółka do asfaltu, tylko że jednak trochę za późno. Efekt? Ossstre hamowanie, oponki ładnie piszczą… i zatrzymanie kilka metrów od progu pasa. Na moje oko to wyhamowaliśmy w jakieś 150 metrów. W takich momentach cieszę się, że mam spokojnego instruktora.
Kolejne lądowania były już lepsze, znacznie lepsze. Nauczyłem się wreszie patrzeć przy wyrównaniu te 15 stopni w lewo, a nie na wprost gdzie nic nie widać. Udawało się ładnie trzymać kierunek osi pasa. Jedynie czasem podciąganie wolantu było zbyt mocne i chwilę lecieliśmy nad pasem, ale na szczęście już nie tak ekstremalnie jak za pierwszym razem.
Niedzielne latanie było trochę odmienne od poprzednich, ponieważ nareszcie nie byłem jedynym uczniem. Na naukę przyjechał Arek, który zaczynał pierwsze kręgi. To jest dobry system kiedy latają dwie osoby na zmianę, można spokojnie odpocząć jednocześnie przyglądając się jak ktoś inny lata, jakie popełnia błędy, a co robi lepiej niż ja. Przydatna jest także wymiana doświadczeń i przemyśleń.
Po moich czterech kręgach i przerwie w której latał właśnie Arek, rozpoczęliśmy z Panem Marianem nowe ćwiczenie – awarie silnika w locie. Pamiętacie jak pisałem, że zaczynam postrzegać latanie trochę jak grę komputerową? To było nic. Awarie silnika to dopiero zabawa jak na symulatorze. Pierwszą próbę jako pokazówkę przeprowadził instruktor. Zdjęliśmy sobie obroty (trzeba pamiętać o podgrzewie gaźnika, bo bez tego zabawa może przestać być tylko zabawą) na pozycji z wiatrem i próbowaliśmy dokręcić do lotniska. Panu Marianowi się oczywiście ładnie udało, nie mogło być inaczej, ale prędkość była trochę za duża jak na nasz krótki pas, więc odpuściliśmy lądowanie (znów trenowanie go around z pełnymi klapami).
Następnie przyszła kolej na mnie. Trochę nie podobał mi się ten zakręt z dużym przechyleniem, który wykonał przed progiem pasa mój instruktor, więc postanowiłem zrobić trochę większą rundkę. Przez chwilę myślałem że się nie uda dolecieć do lotniska, ale jakimś cudem złapaliśmy małe noszenie i pięknie doleciałem pasa. Niestety znów parametry nie były zachęcające do lądowania (cóż, przy prawdziwej awarii nie było by wyjścia i na pewno udało by się przyziemić), więc odpuściłem. Przy kolejnej próbie chciałem być większy cwaniak i pięknie sobie zdążyć wszystko bez nerwów zrobić. Zamiast 1000 ft nad terenem wzniosłem się na jakieś 1450 ft i zdjąłem obroty zgłaszając jednocześnie „z wiatrem”. Piękny zakręt, prędkość szybowania utrzymywana na poziomie zalecanych 70 knotów, tylko niestety wysokość nie bardzo. Dolatujemy do progu pasa a ja mam ciągle do pokonania 1000 stóp w dół. Czyli trochę przedobrzyłem… No nic, wymyśliłem sobie, że spóbuję zrobić kółko (zakręt o 360 stopni) i może wytracę trochę wysokości. Manewr prawie się udał, prawie to znaczy że gdyby nie przeszkoda terenowa (linia wysokiego napięcia) przed pasem to udało by się pięknie wylądować. W tym wypadku jednak brakło 100-150 ft i trzeba było magicznie przywrócić ciąg silnika. Lądowanie poszło już gładko.
Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy, zatankowaliśmy samolot po korek i przygotowaliśmy się do ostatniego dziś lotu. Tym razem miał być to dłuższy odcinek, bo nie 5-6 minut jak po kręgu, ale aż 9! Czyli polecieliśmy do Bielska-Białej. Celem naszej wizyty była konieczność oddania samolotu na serwis (przegląd i drobne naprawy), tak więc Arek pojechał samochodem na lotnisko aby nas później przetransportować z powrotem.
Sam lot był krótki, nie wymagał żadnej specjalnej nawigacji, bo odejście z Kaniowa było po prostej, a lotnisko w Bielsku to duża łąka otoczona domami i blokami, więc trudno się zgubić. Najpierw zgłosiliśmy się na Kraków Info, co nie było takie proste, bo ciągle ktoś gadał, w końcu się udało i od razu przełączyliśmy się na 122,2 czyli częstotliwość lotniska EPBA. Tam nadajemy, nadajemy.. i cisza. No to jak cisza to samowola, zrobiliśmy sobie przelocik nad lotniskiem żeby zaobserwować z grubsza teren i kierunek wiatru, mały krąg na niedużej wysokości i tym razem to Pan Marian lądował (co wyszło oczywiście idealnie). Mnie się nasunęły dwa spostrzeżenia. Po pierwsze lądowanie na trawie to bajka! Pas ma po prostu nieograniczoną szerokość, w ogóle nie jest istotne utrzymywanie dokładnego kierunku, jedyne na co trzeba uważać to żeby nie przyziemić w jakieś błoto. Druga rzecz którą zauważyłem to ogromny bałagan na samym lotnisku – była niedziela, więc ludzie z latawcami, na rowerach, z psami, dziećmi.. tak jakby teren przeznaczony do startów i lądowań był jakąś tam sobie zwykłą łąką albo parkiem miejskim.
Oddaliśmy samolot, obejrzeliśmy jeszcze stojącego w hangarze Gawrona, śmigłowiec RMF FM, a przed drzwiami stała piękna Cessna 206. Później krótka wizyta w lotniskowej restauracyjce i Arek zawiózł nas z powrotem do Kaniowa. Kolejne latanie niestety dopiero po majowym weekendzie.