Wrocław

Każdy z nas ma jakąś fobię. Ja mam tzw. syndrom białego fartucha. Możecie sobie więc wyobrazić jak bardzo było mi nie na rękę robić badania lotniczo – lekarskie. Z tej konieczności cieszyła się jedynie moja mama, bo przez chęć latania wreszcie pójdę się kompleksowo przebadać. Po kilkudniowym czytaniu w internecie gdzie, co, i czy to boli, kilku telefonach do Ośrodka, w końcu zdecydowałem się przełamać strach. Pojechałem do Wrocławia.

Ktoś z Was zapyta pewnie, czemu aż do Wrocławia, przecież to ponad 260 km z Krakowa. Odpowiedź jest bardzo prosta, orzeczenia lotniczo – lekarskie wydaje śliśle określona grupa lekarzy orzeczników. Oczywiście, można takie orzeczenie dostać w swoim mieście, ale trzeba samemu biega do różnych specjalistów, co zwykle zajmuje kilka dni. Najłatwiej załatwić wszystko w jednym miejscu – trzy takie ośrodki są w Warszawie, a jeden we Wrocławiu.

Dzień 28 października 2008 zacząłem (tradycyjnie) od niezareagowania na dzwoniący od  półtorej godziny budzik. Plan był żeby dojechać do Wrocławia około godziny 9:00, co biorąc pod uwagę godzinę mojej pobódki (8:00) stało się niewykonalne (przynajmnie bez PPL-a). Szybki prysznic i o 8:15 wsiadałem do samochodu. Pobijając rekord mojego kolegi, dotarłem do stolicy Dolnego Śląska w 1:40 minut. We Wrocławiu oczywiście gigantyczny korek, na szczęście dzień wcześniej pomyślałem i zapakowałem GPSa, więc dojazd do celu (+ tankowanie) zajął mi tylko 30 minut.

Główny Ośrodek Badań Lotniczo – Lekarskich Aeroklubu Polskiego znajduje się bardzo ładnej części Wrocławia, przy ul. Sienkiewicza. Jest zamknięty parking na tyłach kamienicy, w związku z czym nie musiałem martwić się o los mojego samochodu, a i tak byłem wystarczająco zestresowany. Następnie wypełnianie ogromnego formularza, wpisywanie swoich danych chyba ze sto razy i na dywanik. Dyrektor bardzo się zdziwił widząc mnie o 11:00 chcącego dopiero zacząć badania, ale zrobił mi szybko rozpiskę specjalistów i gabinetów, które muszę odwiedzić w pierwszej kolejności.

No to zaczynamy. Na pierwszy ogień poszedł internista. Sympatyczny pan zrobił ze mną szybki wywiad, pooglądał, postukał w kręgosłup, zrobił masaż brzucha i zmierzył ciśnienie. Mówiłem już o sydromie białego farucha? Heh, pierwszy pomiar: 167/115. Po kilku kolejnych próbach udało się w końcu zanotować ciśnienie zbliżone do normy, tzn. 140/90. Pass.

Dalej labolatorium, tego bałem się najbardziej. Najpierw dostałem kubeczek z pokrywką i zostałem wysłany w wiadomym celu. Po powrocie z próbką, trzeba było oddać krew. I nie wiem jak to się stało, ale przeżyłem ten zabieg bez problemu! Wystarczyło w sumie odwrócić na samym początku głowę… Obyło się więc bez histerii, jaką zrobiłem w wieku 6 lat, gdy przy pobieraniu krwi trzymał mnie lekarz, dwie pielęgniarki i mama. Wszystko co białe, zrobiło się wtedy czerwone.

Po labolatorium wybrałem sobie EKG. Też za bardzo nie wiedziałem, czy będę czuł jakieś elektrowstrząsy, ale krótka rozmowa z miłą panią przekonała mnie do przypięcia sobie przyssawek. Przy okazji w tym samym gabinecie zrobiłem także spirometrię i odwiedziłem kolejny pokój na badania słuchu. Przyrząd, którym miałem być za chwilę badany, czyli tympanometr budził we mnie zgrozę. Naczytałem się w internecie, że podczas badania zmienia się ciśnienie w uchu, wygina się błona słuchowa… Ale badanie okazało się praktycznie nieodczuwalne, a na pewno nie było nieprzyjemne. Następnie zostałem zaproszony do kabiny o grubości podobnej do schronu atomowego na sprawdzenie, czy wszystko dobrze słyszę. Ubrałem słuchawki i dostałem do ręki przycisk, który miałem naciskać jak usłyszę dźwięk. Najpierw jedno ucho, później drugie. Szczerze mówiąc odtwarzane dźwięki były tak ciche, że pod koniec sam nie wiedziałem czy to co słyszę to faktycznie sygnał z głośnika słuchawki, czy szum w moim uchu. Ale badanie ładnie zaliczyłem i to przy najmniejszej głośności. No tak, słuch mam dobry, w końcu chodziłem do szkoły muzycznej…

Całe szczęście, że pani doktor wykonująca te ćwiczenia z nutkami zauważyła mój fatalny wynik spirometrii (coś koło 60% normy). Pognaliśmy więc razem z powrotem do poprzedniego gabinetu celem powtórzenia badania. Dopiero za drugim razem załapałem o co chodzi, że powietrze trzeba wydychać jak najszybciej się da (kto by pomyśłał?). Dzięki temu udało mi się spokojnie wypełnić normę pojemności płuc. Zostało mi jeszcze trzech lekarzy – neurolog, laryngolog i okulista. Każda z trzech opcji wydawała mi się podejrzanie nieprzyjemna, ale najmniejszy lęk budził neurolog. No to hop.

Neurologiem okazało się starsza i bardzo sympatyczna pani doktor. Po krótkiej rozmowie, podczas której zwierzałem się z rombnięcia czołem w asfalt podczas pierwszych prób jazdy na dwukołowym rowerku w dzieciństwie, zostałem przez panią neurolog obstukany młotkiem na wszystkie strony, wykazałem się chyba wszelkimi odruchami znanymi współczesnej medycynie i dostałem pieczątkę “Zdolny” w odpowiednim polu mojego formularza. Przyszedł czas na laryngologa.

Znów krótki wywiad i badanie. Najpierw zaglądanie do nosa, uszu, a następnie gardła. I tu pojawił się pewien problem… Nie mogę znieść wsadzania mi tego “patyka” do gardła, od dziecka nie potrafię się do tego przekonać, tu na dodatek ten niewinny patyczek był długi, gruby i wykonany ze stali nierdzewnej… Po trzech próbach pani doktor powiedziała, że odmówi mi badania, bo boi się że zrobię jej krzywdę (szkoda że nie było przy tym pani neurolog, zobaczyłaby piękny przykład odruchu łapania za ręce osoby wsadzającej mi coś do gardła). Krótka rozmowa i na szczęście pani laryngolog zgodziła się zaglądnąć mi w gardło przy pomocy jedynie latarki. Nie był to jednak koniec przygód. W drugim pokoju czekało mnie krzesło obrotowe. No cóż, w internecie wyczytałem że już się tego badania nie praktykuje, jednak okazało się inaczej. Trochę zmartwiła mnie konieczność zapięcia pasa bezpieczeństwa (”żebym nie wyleciał z fotela w czasie obrotów”). Dostałem specjalne okulary, przez które wszystko widziałem zamazane, a na dodatek w oczy świeciły mi małe żaróweczki. Wszystko było OK, dopóki kręciłem się w pozycji wyprostowanej. Ale gdy pani doktor obkręcała mnie w lewo i w prawo z głową położoną na boku, doświadczyłem stanu, którego nie zaznałem nigdy wcześniej, nawet po solidnym upojeniu alkoholowym.

Na prawie koniec, okulista. Tu dwie panie swoim wesołym podeściem do pacjenta umiliły badanie. Na początek standard, czyli czytanie cyfr z kolorowek kropek (test na daltonizm). Później czytanie literek z tablic, komputerowe badanie wady wzroku i mierzenie ciśnienia wewnątrzgałkowego. Tego ostatnie trochę się bałem, ale lubię kiedy technika wychodzi człowiekowi na przód. Kiedyś trzeba było znieczulać oko, kłaść pacjenta na blacie i spłaszczać mu specjalnym przyrządek gałkę oczną. Teraz wystarczy przyłożyć głowę do urządzenia, a ono samo dmucha powietrzem i dokonuje pomiaru. To mi się podoba! Na koniec ustawianie z drugiego pomieszczenia trzech patyczkow w jednej linii za pomocą sznureczków i korbek i koniec badania.

Musiałem jeszcze iść po wyniki do labolatorium, a z wynikami wrócić do internisty. Wydawało się, że będzie to czysta formalość, niestety okazało się inaczej. Wyszedł mi zbyt wysoki poziom cholesterolu. Tak to jest jak się na noc przed badaniem zje pół kilo żółtego sera. Z trochę gorszym nastrojem wróciłem do pana Dyrektora po wydanie oświadczenia… którego nie dostałem właśnie przez cholesterol.

No cóż, nie jest aż tak źle. Wszystkie inne wymagania spełniam. Mając na uwadze konieczność wprowadzenia w moje życie mniej cholesterolowej diety, poszedłem zobaczyć kawałek Wrocławia. Wracając do Krakowa odwiedziłem po drodze lotnisko Muchowiec. Niestety było już późno i w aeroklubie urzędował tylko pies Jantar.

Kolejnego dnia (środa) starałem się patrzeć na to co jem i pić dużo wody. W czwartek rano pojechałem zrobić lipidogram, a w piątek odebrałem z analizy wyniki. Te były już znacznie lepsze, i choć w górnych granicach normy, to jednak w normie. Od razu po odebraniu wyników wysłałem je pocztą do GOBLLu, a kilka dni później w skrzynce znalazłem orzeczenia lotniczo – lekarskie pierwszej i drugiej klasy.

2 komentarzy do wpisu “Wrocław

  1. Nie jestem lekarzem, więc nie mogę w 100% odpowiedzieć na to pytanie. Mogę jednak zacytować fragement przepisów dotyczących widzenia barwnego:

    [JAR-FCL 3, Appendix 14 to Subparts B and C]

    1. The Ishihara test (24 plate version) is to be considered passed if the first 15 plates are identified without error, without uncertainty or hesitation (less than 3 seconds per plate). These plates shall be presented randomly.
    2. Those failing the Ishihara test shall be examined either by:
    a) Anomaloscopy (Nagel or equivalent). This test is considered passed if the colour match is trichromatic and the matching range is 4 scale units or less, or by
    b) Lantern testing. This test is considered passed if the applicant passes without error a test with lanterns acceptable to the AMS such as Holmes Wright, Beynes, or Spectrolux.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *